Zapewne dla niektórych działania Kenseia były moralnie wątpliwe. Działał na pograniczu prawdy, co pewnie dało się porównać do swego rodzaju egoizmu, za pomocą którego chciał osiągnąć swoje cele. Hokori jednak rzadko kiedy myślał o tym w ten sposób. Był wychowany i wyszkolony na shinobi. Narzędzie w rękach tych, którzy zapłacą jego wiosce. Tylko no właśnie. Wioski już nie było. Domu nie miał. Jego rodzina się ukryła po tym, jak podczas Największej Światowej Wojny Shinobi siły Suny i Oto polowali na ninja zdolnych rozbijać materię na pojedyncze atomy. Od czasu jej zakończenia błąkał się po świecie z Yasushim, który na froncie utracił matkę. Kobietę naprawdę wyjątkową, która na swój sposób także i dla Kenseia pełniła rolę dodatkowego wychowawcy na drodze życia. A teraz? Teraz faktycznie był sam i jedyne co pozostało to zasady i przekonania, wedle których prowadził większość swojego życia. Tak jak ludzie nie przejmują się zwykłymi grzecznościami, które wynieśli z domu.
Chłopak skinął więc głową kapłanowi, niemo zgadzając się z jego słowami, choć dawnemu ANBU nie umknął fakt, że wzrok duchownego powędrował do sakiewki. Nawet w przybytku boskim chciwość zapuszcza korzenie, na to by wychodziło. Mimo wszystko wciąż grał, a podczas tego prostego gestu skinięcia, na jego twarzy pojawił się delikatny uśmiech ulgi. Przechodząc przekazał odliczoną sumę na datki i ruszył do przodu, przyglądając się rzeźbieniom, będąc trochę ciekawym czy rozpozna konkretne bóstwa, a może nawet kogoś wyznawanego w jego rodzimych stronach.
Wchodząc wgłąb panteonu, dawny Iwijczyk prawdopodobnie podświadomie próbował uciec się do tego co zna - do wierzeń z Tsuchi no Kuni. Nigdy nie był zbyt wierzący, jednak było to coś co znał. A sama świątynia, choć nie zapełniona w pełni, miała się wkrótce zapełnić. Przynajmniej, jeśli wierzyć słowom sprzedawcy bananów. W pewnym momencie zwyczajnie stanął w miejscu, zastanawiając się jakie miejsce będzie dla niego odpowiednie i najwyraźniej... był to błąd. Może nie po jego stronie, jednak ktoś na niego wpadł. Lekko się zdziwił, nie dało się tego ukryć, choć w pierwszym odruchu była szybka weryfikacja, czy ktoś nie trzyma go na ostrzu noża. Nic takiego jednak się nie stało.
Był może i przewrażliwiony pod tym kątem, jednak obecnie znajdował się w świątyni z okazji Powitania Jesieni, wśród cywilów, w obcym kraju, gdzie raczej nikt nie miał prawa go znać. Odruch jednak pozostał, nawet jeśli pozornie niedostrzegalny, tak lekkie spięcie mięśni nastąpiło. Widząc jednak zwykłe owoce (a nie banany) odwrócił się dostrzegając dziewczynę. Uśmiechnął się do niej delikatnie.
-Nic się nie stało. - odrzekł pogodnie i przyklęknął, chcąc pomóc jej zbierać dobytek owocowy. -Ofiara ze zbiorów? - zapytał, prawdopodobnie pokazując swoje niewychowanie w zachowaniu na terenie świątyni.
Bo faktem było to, że nie wiedział, czy wypada mu wdawać się w luźną rozmowę w przybytku wiary. Z szacunku jednak mówił szeptem, by nie przeszkadzać innym. A kto wie, może ta nieznajoma o śnieżnej cerze stanie się kimś, kto wprowadzi go w bogaty świat wiary.
-121 Ryō datku na rzecz świątyni