Kaede od samego początku mówiła Hirokiemu, że nie ma planu ani celu w życiu – już wtedy w barze, gdy się poznali i pili sake o tym wspominała. Po prostu… gdzieś egzystowała w tym świecie, zawieszona w próżni nieco. Budziła się każdego ranka, wykonywała jakieś pomniejsze misje, zadania… żeby mieć po prostu za co żyć. Nie czuła jednak jakieś presji, żeby stać się „najpotężniejszą kunoichi na świecie”, nie zamierzała walczyć z jakimś wyimaginowanym wrogiem. Po prostu była. Może to i trochę było smutne, ale taka była prawda. A fakt, że na tym świecie istniały piękne miejsca, nie zmieniało niczego – potrafiła docenić że widzi ładny widok… ale to nie wpływało w żaden sposób specjalnie na jej życie jako takie.
– No i? – zapytała jedynie po tej całej gadce na temat przeżycia albo nie, by znowu wziąć kęs jabłka. Jeszcze ze dwa, trzy i zostanie sam ogryzek. – Shinobi raczej nie umierają ze starości. – Ich praca była objęta stosunkowo dużym ryzykiem i Kae była świadoma, że idąc na jakąś bardziej skomplikowaną misję może po prostu z niej nie wrócić.
– Kości, którymi pokrywam dłonie to mój szkielet. Mogę wyjąć kość z mojego kręgosłupa, a na jego miejscu pojawia się nowa. Moje kości są zdecydowanie twardsze i bardziej odporne na wszelkiego rodzaju złamania, aniżeli u innych. Sama kwestia bólu… cóż, przywykłam. – Nie było tragicznie, jednakże gdyby nie naturalny atut, który posiadała w genach, zapewne byłoby znacznie gorzej. Jednocześnie pamiętała „treningi” ze swoim ojcem… O tym jednak Hiroki dowie się w swoim czasie.
No i ogólnie to sobie poszli i trenowali, a potem wrócili do wioski czy coś.
[z/t x2]
[z/t x2]